piątek, 26 sierpnia 2011

Zjazd Wojów Słowiańskich w Grzybowie

W ubiegłą niedzielę udało nam się trafić do Grzybowa na zjazd wojów. Przyjechaliśmy tam rano, tuż po otwarciu toteż nie wytrwaliśmy długo i walk wojów nie widzieliśmy. Niespecjalnie z resztą tego żałujemy, bo w Gnieźnie napatrzyliśmy się dość na facetów okładających się mieczami. Tym razem nie same walki były najważniejsze.
Dużo czasu spędziliśmy oglądając turniej łuczniczy. Trzeba przyznać, że niektórzy biorący w nim udział robili fenomenalne wrażenie. Zestawienie stroju z epoki z umiejętnościami sprawiło, że wyobrażenie sobie, co mogla czuć armia, do której szyje z łuku kilkuset łuczników stało się możliwe. Nic przyjemnego. Kiedy kilkunastu z nich strzelało równocześnie do trzech tarcz już wywoływało to gęsią skórkę. Wojowie mieliby raczej małe szanse na dobiegnięcie. Uwagę zwracała też średnia wieku strzelców. Mieściła się ona w granicach czterdziestki, podczas gdy woje wydają się być 15 - 20 lat młodsi.
Chłopaki nie podzielali naszej fascynacji. Woleli bawić się w archeologów wykopując skarby z sporej piaskownicy, w której zakopano prawdziwe eksponaty. Dość powiedzieć, że Jurek w pewnym momencie zaczął używać jednego ze znalezisk jako łopatki. Ostatecznie okazało się, że rzeczywiście jest to łopatka. Należała do konia, ma tysiąc lat i wyłowiono ją z dna Jeziora Lednickiego. Na Jurku informacja ta nie zrobiła specjalnego wrażenia, w przeciwieństwie do nas. Podczas, gdy chłopaki wykopywali fragmenty ceramiki, kości i ozdoby, my mieliśmy okazję dowiedzieć się czegoś od pani archeolog z Ostrowa Lednickiego. Kobieta poświęciła nam dobre pół godziny. Gdyby ktoś w taki sposób uczył mnie historii  szkole, to pewnie bardziej by mnie interesowała. Mam nadzieję, że chłopaków uda nam się nią zainteresować.
Sam obóz wyglądał podobnie do gnieźnieńskiego tyle, że na terenie grodu można było kupić tylko prawdziwe rzeczy. Wszystkie różowe, mechaty łuki znalazły się przed bramą poza obrębem grodu, za co organizatorom należy się wielki ukłon. Kupiliśmy sobie po podpłomyku i zjedliśmy kopytka (smażone we wczesnopiastowskiej frytkownicy). W sumie nie był to najlepszy z pomysłów, bo mogliśmy kupić prawdziwie wędzoną rybę, albo inne bardziej tradycyjne jadło.
Obejrzeliśmy sobie też obóz, w którym znów można było przyjrzeć się pracy rzemieślników. Tkanie krajki i wyrabianie drewnianej miski nie wydaje się szczególnie trudne. Mi niesamowicie podobały się psy - wilczarze irlandzkie z hodowli o dźwięcznej nazwie Epidemia. Chłopaki nie szaleją za psami, a już zwłaszcza większymi od nich, więc mój entuzjazm był odosobniony.
To co, z kolei, wzbudziło ich entuzjazm to możliwość zdobycia swego imienia napisanego w języku arabskim. Sympatyczny Arab napisał całą trojkę, a dodatkowo, Jurek i Igor dostali po literce do pokolorowania.  Tak się zadomowili przy jego stole, że wcale nie chcieli odejść.
Tuż przed wyjazdem (koło 15 Igor już był totalnie zmęczony) załapaliśmy się na początek koncertu. Muzyka sympatyczna, ale zrobiło się głośno i coraz więcej ludzi zaczęło się zjawiać, więc musieliśmy się ewakuować.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz