piątek, 26 sierpnia 2011

Zjazd Wojów Słowiańskich w Grzybowie

W ubiegłą niedzielę udało nam się trafić do Grzybowa na zjazd wojów. Przyjechaliśmy tam rano, tuż po otwarciu toteż nie wytrwaliśmy długo i walk wojów nie widzieliśmy. Niespecjalnie z resztą tego żałujemy, bo w Gnieźnie napatrzyliśmy się dość na facetów okładających się mieczami. Tym razem nie same walki były najważniejsze.
Dużo czasu spędziliśmy oglądając turniej łuczniczy. Trzeba przyznać, że niektórzy biorący w nim udział robili fenomenalne wrażenie. Zestawienie stroju z epoki z umiejętnościami sprawiło, że wyobrażenie sobie, co mogla czuć armia, do której szyje z łuku kilkuset łuczników stało się możliwe. Nic przyjemnego. Kiedy kilkunastu z nich strzelało równocześnie do trzech tarcz już wywoływało to gęsią skórkę. Wojowie mieliby raczej małe szanse na dobiegnięcie. Uwagę zwracała też średnia wieku strzelców. Mieściła się ona w granicach czterdziestki, podczas gdy woje wydają się być 15 - 20 lat młodsi.
Chłopaki nie podzielali naszej fascynacji. Woleli bawić się w archeologów wykopując skarby z sporej piaskownicy, w której zakopano prawdziwe eksponaty. Dość powiedzieć, że Jurek w pewnym momencie zaczął używać jednego ze znalezisk jako łopatki. Ostatecznie okazało się, że rzeczywiście jest to łopatka. Należała do konia, ma tysiąc lat i wyłowiono ją z dna Jeziora Lednickiego. Na Jurku informacja ta nie zrobiła specjalnego wrażenia, w przeciwieństwie do nas. Podczas, gdy chłopaki wykopywali fragmenty ceramiki, kości i ozdoby, my mieliśmy okazję dowiedzieć się czegoś od pani archeolog z Ostrowa Lednickiego. Kobieta poświęciła nam dobre pół godziny. Gdyby ktoś w taki sposób uczył mnie historii  szkole, to pewnie bardziej by mnie interesowała. Mam nadzieję, że chłopaków uda nam się nią zainteresować.
Sam obóz wyglądał podobnie do gnieźnieńskiego tyle, że na terenie grodu można było kupić tylko prawdziwe rzeczy. Wszystkie różowe, mechaty łuki znalazły się przed bramą poza obrębem grodu, za co organizatorom należy się wielki ukłon. Kupiliśmy sobie po podpłomyku i zjedliśmy kopytka (smażone we wczesnopiastowskiej frytkownicy). W sumie nie był to najlepszy z pomysłów, bo mogliśmy kupić prawdziwie wędzoną rybę, albo inne bardziej tradycyjne jadło.
Obejrzeliśmy sobie też obóz, w którym znów można było przyjrzeć się pracy rzemieślników. Tkanie krajki i wyrabianie drewnianej miski nie wydaje się szczególnie trudne. Mi niesamowicie podobały się psy - wilczarze irlandzkie z hodowli o dźwięcznej nazwie Epidemia. Chłopaki nie szaleją za psami, a już zwłaszcza większymi od nich, więc mój entuzjazm był odosobniony.
To co, z kolei, wzbudziło ich entuzjazm to możliwość zdobycia swego imienia napisanego w języku arabskim. Sympatyczny Arab napisał całą trojkę, a dodatkowo, Jurek i Igor dostali po literce do pokolorowania.  Tak się zadomowili przy jego stole, że wcale nie chcieli odejść.
Tuż przed wyjazdem (koło 15 Igor już był totalnie zmęczony) załapaliśmy się na początek koncertu. Muzyka sympatyczna, ale zrobiło się głośno i coraz więcej ludzi zaczęło się zjawiać, więc musieliśmy się ewakuować.

czwartek, 25 sierpnia 2011

Mini zoo w Mostkach

Jadąc do Łagowa zauważyliśmy obok drogi sporą reklamę Mini zoo i wracając postanowiliśmy je odwiedzić. Kiedy zjechaliśmy z drogi i znaleźliśmy się na parkingu oczom naszym ukazał się ogromny kompleks. Trafiliśmy w miejsce, gdzie zoo, wcale z resztą nie takie małe, było tylko cząstką większej całości. Na jego terenie znajdował się spory, płatny plac zabaw (dość tani - 10 zł za wstęp i dziecko może szaleć do upadłego na dmuchańcach, trampolinach i tym podobnych urządzeniach), altanka zbudowana ponad stawem, w którym pływają rybki, kaczki, a na dnie spoczywa plastikowy krokodyl. Do tego pełnowymiarowe boisko do piłki nożnej, zajazd i wszystko inne, co może się przydać kierowcy.
My obeszliśmy tylko zoo, bo dzieciaki już były ogromnie zmęczone, a chcieliśmy odwiedzić jeszcze dziadków w Zbąszyniu. Okazało się, że w tym miejscu znaleźć można zwierzęta, którymi poszczycić nie może się nawet Nowe Zoo w Poznaniu. Niewielki kangur (bądź walabia, ten zwierzak nie był niestety opisany, podobnie jak antylopy chyba szablorogie), dwa gatunki jeleni,  krowy szkockie i zebu, lamy strusie i zebry, a nawet zebroid, czyli krzyżówka zebry z koniem robią bardzo dobre wrażenie. Zwierzęta zbyt drogie, trudne w hodowli, czy zbyt duże można tu spotkać w postaci figur. podobnie z resztą, jak i dwa dinozaury.
Miejsce jest bardzo ładnie urządzone i urokliwe. Ozdobne ryby, kaczki spacerujące po mini wyspach, lilie wodne, do tego zwierzęta na wybiegach przyzwoitych rozmiarów (niektóre się rozmnożyły) i plac zabaw robią świetne wrażenie. Chłopacy się wybiegali, pooglądali stworzenia, skorzystali z małego placu zabaw (najbardziej podobała im się i tak włochata krowa), Ida odpoczęła od fotelika, najadła się ze spokojem, my też wypoczęliśmy mimo sporej liczby gości. Jeżeli będziemy się udawać tą drogą w dłuższa podróż to z pewnością znów się tam zatrzymamy.
Forsowna wyprawę skończyliśmy u dziadków... w ogródku. Okazało się, że ci ostatni wyjechali w góry, więc zrobiliśmy sobie piknik w ogródku, zjedliśmy prowiant zagryzając miejscowymi borówkami, malinami i pomidorami.


środa, 24 sierpnia 2011

Zaskakujący skansen w Jemiołowie

W Łagowie natknęliśmy się na nieduży drogowskaz informujący o obecności skansenu urządzeń rolniczych w Jemiołowie znajdującym się 3,5 kilometra dalej. Skansen bardzo nas zaskoczył. Jest on całkowicie darmowy.
Składa się z urządzeń z XIX i XX wieku - kuźni, w której wszystkiego można dotknąć,a niektóre z nich działają bez zarzutu jak szatkownica do kapusty, czy wiekowa osełka, na której i dziś bez problemu można naostrzyć nóż oraz żarna rotacyjne, którymi można pokręcić. Są tam i grabie konne i wialnia, wóz ciągnięty przez plastikowe konie, lecz największe zainteresowanie (i zdziwienie) wzbudziła w chłopakach mała koparka. Choć Igorowi podobał się też nie ąż tak stary radziecki samochód i to, że mógł pokręcić różnymi korbkami i zobaczyć, co jak działa. Nie wolno tego robić w muzeach, choć eksponaty są w podobnym stanie (inna sprawa, że drewnianym urządzeniom stanie na wolnym powietrzu szybko może zaszkodzić).
Cała ta ekspozycja rozlokowana jest wokół małego jeziorka z dwoma wysepkami dla kaczek. Nieopodal znajduje się również ciekawy i dobrze utrzymany plac zabaw. Miejsce jest ciekawe i bardzo przyjazne dzieciom.
Dodatkowym plusem są okoliczni mieszkańcy. Wszyscy wydają się pilnować skansenu. Mimo, że się nie narzucają, widać, że przechodząc, czy przejeżdżając patrzą, czy nie przyjechaliśmy czegoś niszczyć. Wydają się przy tym bardzo sympatyczni. Jurek w kilka minut bawił się w najlepsze na placu zabaw z miejscowymi, a my usłyszeliśmy dzień dobry od (na oko) gimnazjalistki słuchającej wraz z koleżanką muzyki na pomoście. Dawno nic nas tak pozytywnie nie zaskoczyło.

Przereklamowany Łagów

Z Wolsztyna pojechaliśmy do Łagowa. Z racji, że wybieraliśmy się tam od kilku lat spodziewałam się czegoś więcej. Na zdjęciach zamek wygląda okazale i jakoś nigdy do mnie nie chciało dotrzeć, że do "zwiedzenia" jest tam właściwie tylko wieża. W dodatku wejście do wieży jest po PRL-owskiej klatce schodowej (chociaż to pewnie lepiej, bo z moim lękiem wysokości i tak miałam kłopot, żeby zejść z najwyższego, oryginalnego fragmentu wieży z Idą w chuście).
Widok z wieży rzeczywiście ładny, zwłaszcza kolor jeziora zupełnie niesamowity, ale, to wszystko zupełnie niewarte jechania tylu kilometrów. To, że w turystycznej miejscowości, w której jest taki zamek nie ma nawet małego muzeum związanego z jego historią nie mogę zrozumieć. Że zamku nie można zwiedzać rozumiem, za coś trzeba żyć, ale żeby nie było zupełnie nic? Mi się nie podobało.
Chłopacy weszli na wieżę bez problemu, przy zejściu dostarczyli nam jednak sporo emocji. Igor kazał się nieść, a Jurek wykazywał się brawurą, która doprowadzała mnie do rozpaczy. Ida krzyczała, bo obudziła się na wieży, a tam jej nakarmić nie mogłam.
O wiele lepsze wrażenie zrobił na nas gród. No w każdym razie wały, które po wczesnośredniowiecznym grodzie pozostały. Znajdują się one w rezerwacie przyrody, więc spacer do nich i po nich jest bardzo przyjemny - wspięcie się na wzgórze nie jest trudne, jednak wejście do środka grodu nie jest łatwe, lub wręcz niemożliwe. Jeżeli po coś warto tam jechać, to po to, by poczuć powiew historii na wałach. Potrzeba do tego jednak bardzo dużo wyobraźni.

czwartek, 18 sierpnia 2011

Parowozownia w deszczu

 Trzynastego sierpnia, w rocznicę ślubu wybraliśmy się na wyprawę, która okazała się nadzwyczaj długa. Trochę przesadziliśmy nawet, bo dzieci były potwornie zmęczone, co dawało nam się we znaki zwłaszcza następnego dnia. Zaczęliśmy od parowozowni w Wolsztynie, gdzie złapała nas ulewa. Dodatkowo okazało się, że akurat w niedzielę sala muzealna jest nieczynna. Trochę szkoda, makieta kolejki jest świetna (widzieliśmy ją przy poprzednich odwiedzinach, raz nawet przewodnik ładną chwilę nią pojeździł). Nie wynajęliśmy też przewodnika, więc tym razem zwiedzaliśmy na własną rękę. W budynku stała lokomotywa, która w pierwszej chwili swoim sykiem i buchająca para nieźle przestraszyła Igora. Dzielnie jednak zwiedził z nami sama parowozownię i wysłuchał tego, co udało nam się zapamiętać z poprzednich wizyt. 
Naprawdę podobało mu się jednak dopiero na zewnątrz. Dźwig, pług odśnieżny, obrotnica dopiero to zaczęło go porządnie interesować. jak zaczęło padać trochę mniej, przeszliśmy się kawałek dalej, do nieczynnych już lokomotyw. Przyznać trzeba, że te, które niedawno wyremontowano prezentują się imponująco. Są śliczne i nienaturalnie czyste i, co ciekawe, do każdej z nich można wejść. Pozostaje trzymać kciuki, że kilka pozostałych też zostanie odrestaurowanych. Kwestia jest jednak taka, że gdy chciałam kupić bilet (całe 2 złote), nie miałam u kogo. K kupił wcześniej, chłopcy weszli za darmo, a gdy ja szłam kupić, jedyny obecny na terenie pan akurat poszedł zająć się lokomotywą (chyba dorzucił węgla, bo dopiero się rozsyczała) i nie wrócił do naszego odjazdu. Zdecydowanie fajniejsze jest zwiedzanie z przewodnikiem, ale jeżeli dzieci uwielbiają parowozy, to i bez niego można, zwłaszcza, że ten ostatni mówi zbyt dużo i zbyt mądrze, by dziecko młodsze, niż dziesięcioletnie się nie nudziło.

Muzeum kolei wąskotorowej w Wenecji

Po nieudanej wizycie w Silverado City postanowiliśmy nie ryzykować i udać się w miejsce, w którym byliśmy pewni, że dzieci będą się dobrze bawić. Chłopaki domagali się Biskupina, jednak dali się skusić na Wenecję i ani przez chwilę nie żałowali. W tym muzeum prawie do każdej lokomotywy można wejść, wszystkiego można dotknąć, udało nam się nawet przestawić zwrotnicę! Chyba nie ma drugiego takiego miejsca, gdzie można pobawić się w maszynistę prawdziwego parowozu. 
Inna sprawa, że zabawa taka nie zawsze musi być bezpieczna. Niestety wiele eksponatów, często unikatowych znajduje się w opłakanym stanie. Z jednej strony wyraźnie widać po nich upływ czasu i niedobór konserwacji - lokomotywy rdzewieją na potęgę, deski wagonów butwieją. Z drugiej to, że wszystkiego można dotknąć oznacza także, że wszystko można zniszczyć. Po niektórych lokomotywach widać wyraźnie, że same się nie zepsuły. Szkoda, bo do tych właśnie wejść nie można, bo drzwi są do połowy oderwane, czy w podłodze zieje spora dziura. Aż żal patrzeć.
No i jeszcze opisy. Są strasznie skromne. Można się z nich dowiedzieć tylko jaka jest marka lokomotywy, kiedy i gdzie została wyprodukowana, a przecież na pewno wiele z nich ma swoją historię. Muzeum zdecydowanie wymaga porządnego dofinansowania. Wydaje się, że coś się rusza, bo kilka eksponatów zostało odnowionych, więc może na inne też znajdą się środki, a może i tabliczki się zmienią. Oby, bo miejsce jest fascynujące dla każdego młodocianego miłośnika kolei (czyli dla prawie każdego dziecka).
Niewątpliwą zaletą tego miejsca jest plac zabaw, na którym można kontynuować zabawę w maszynistę, a przy tym także poszaleć na drabinkach. Dorośli mogą zrobić sobie przerwę w zwiedzaniu a dzieciaki mogą się wybawić w lokomotywie do której wejść można po ściance wspinaczkowej (takiej dla trzylatków). Chłopaki na samym placu zabaw spędzili z godzinę wbiegając i wybiegając z wagonów, jadąc do Warszawy, do domu oraz do Lewiatana (sklepu znajdującego się najbliżej naszego domu, gdzie wpadamy na lody).
Fajne miejsce, ciekawa wycieczka, która nawet Idzie się podobała.

czwartek, 11 sierpnia 2011

Silverado, czyli kowboje i kicz

W ubiegłą niedzielę wybraliśmy się do Silverado City i nie wytrzymaliśmy tam zbyt długo. Z jednej strony, ktoś bardzo się postarał. Stworzono mini miasteczko (jedną ulicę) na której umieszczono siedzibę Sherrifa (z niezrozumiałych dla mnie powodów właśnie tak pisano o szeryfie), bank oraz kilka sklepów z pamiątkami w tym jeden z niewiadomych przyczyn nazwany Doktor Queen. Co dziwne, na jednym z końców osady znalazł się saloon, na drugim fort, co oznacza, że żaden kowboj nie może z niego wyjechać w stronę zachodzącego słońca.
Mimo tego, że na pierwszy rzut oka miasteczko wydaje się być wykonane starannie, po bliższym przyjrzeniu widać, że komuś zabrakło tutaj pomysłu. Miasteczko jest chaotyczne i mimo, że zapewniono tu sporo atrakcji, wieje nudą. Istny dziki zachód przed wjazdem bandy opryszków. Tylko osiąść w bujanym fotelu na werandzie i patrzeć w dal. Po tym, jak przejedzie się na koniu, wybije monetę, postrzela na strzelnicy, zrobi zdjęcie w wiosce indiańskiej i odwiedzi farmę, na której są konie, osły, kozy, świnki wietnamskie (??) i króliki, właściwie nie ma co robić.
Główną atrakcją tego miejsca są przedstawienia i rożnego typu animacje. Będąc tam dwie godziny widzieliśmy: taniec Sreberek z Silverado (wyglądających na potwornie znudzone, podobnie jak widownia po pierwszej minucie występu), zabawę z dziećmi (były łowione na lasso) oraz pojedynek rewolwerowców.
Ten ostatni trwał z pięć minut. Był poprzedzony grą w karty (bardzo zabawnie wyglądali kowboje siedzący na typowo szkolnych krzesłach, spośród których jedno pozbawione było oparcia) i był nudny. Poza tym, niezgodny z realiami począwszy od tego, że grożono sobie bronią, skończywszy na tym, że grabarz cieszył się z tego, że będzie robił trumny (od kiedy to zajmują się tym grabarze?). Po nim ostatecznie zdecydowaliśmy się opuścić dziki zachód nie czekając na występ kaskaderów i napad na bank.
Generalnie miejsce jest kiczowate i dość prostackie. Rozumiem, że taki właśnie był dziki zachód, jednak brakowało tam zdecydowanie klimatu westernów. Czuło się tam raczej małomiasteczkową potańcówkę, niż "W samo południe". Wszystko to uzupełniała koszmarna muzyka.Słychać było zaledwie kilka nudnych, rzewnych kawałków, wśród których wyjątkiem był "Cotton Eye Joe", który leciał niezliczoną ilość razy.
Jest jeszcze jeden problem związany z tym miejscem. Dzieci nie rozumieją dzikiego zachodu. Nie czują klimatu, nie widziały westernów. Swoje złote czasy western miał czterdzieści lat temu, w naszym kraju trochę później, bo wszystko przybywało tu z opóźnieniem, potem wciąż były popularne i oglądane, jeszcze 20 lat temu dzieci oglądały "Lucky Lucka", ale dzisiejsi uczniowie podstawówek i gimnazjów właściwie nie mieli okazji zapoznać się z filmami z tamtego okresu i po prostu nie bardzo wiedzą o co chodzi.
No właśnie, jeszcze jedna rzecz. Jest to miejsce, gdzie absolutnie nie warto wybierać się z dziećmi poniżej siódmego roku życia. Młodsi nie znajdą tam nic dla siebie. Jurkowi podobał się drewniany koń, a Igorowi lina. Obaj też z wielką ochotą dłubali w spróchniałym drzewie w indiańskiej wiosce, ale chyba nie zupełnie o to chodziło.

czwartek, 4 sierpnia 2011

Nowe Zoo

Nowe Zoo - nasz stały punkt wycieczek przez cały rok już od trzech lat. Tym razem na szybko z wyznaczonymi punktami obowiązkowymi. Bardziej do pracy niż dla przyjemności, lecz dzieci to oczywiście nie dotyczyło. Najpierw kolejką do motylarni. Motyle były wyjątkowo ożywione , może z powodu upału, co nie wszystkim przypadło do gustu. Trudno w to uwierzyć, ale wiele dzieci boi się motyli, zwłaszcza, gdy latają tak blisko i uparcie krążą wokół ludzi. Przy całej swej nadpobudliwości okazały się jednak wyjątkowo fotogeniczne. Niestety nie dało się zrobić zdjęcia Attacusa atlasa - największego z motyli. On tam bywa czasem (żyje tylko kilka dni) i zawsze jak trafiamy na niego to jest w czasie rozprostowywania skrzydeł i wygląda mało efektownie.
Następnym stałym punktem programu były tygrysy, które tradycyjnie, jak to latem, wylegiwały się na obrzeżach wybiegu i nie miały najmniejszej ochoty się pokazać. Jurek był okropnie rozczarowany, zwłaszcza, że wracaliśmy tam raz jeszcze i nadal żaden się nie pokazał, a on je uwielbia. Od kiedy zimą kilkukrotnie widział je wszystkie i to zupełnie z bliska - on przyklejony do szyby gdy jeden z nich tuż przy niej (pomarańczowy kombinezon chyba był dla kotka interesujący) zawsze koniecznie chce je zobaczyć. A one z reguły, jak i ostatnio, nie chcą się pokazać. Po wyjściu przynajmniej dowiedzieliśmy się, że Ida lubi być noszona na barana. Włosy okazują się być świetnymi lejcami. Chłodzenie głowy taty w upalny dzień - gratis.
Potem do słoniarni i tu bez rozczarowań. Wszystkie cztery słonie na wybiegu zewnętrznym, w tym dwa ochładzające się wodą z kałuży. Cudne widoki na te ogromne zwierzaki. Mimo, że wiemy, jak są inteligentne, to jakoś nie są one faworytami żadnego z nas. Może dla tego, że za pieniądze przeznaczone na budowę słoniarni można by poprawić byt masy innych mieszkańców zoo. A może dlatego, że są tak daleko. Jakoś nie szalejemy za słoniami.
Od słoni już mieliśmy tylko spacer do kolejki. Czepiaki czarnorękie były jakieś nieswoje - nieruchliwe siedziały na swoich linach, ostronosy rude zamiast na drzewach chroniły się w ich cieniu, mrówkojady schowane, a tapiry polegujące przy ogrodzeniu. Po wejściu do kolejki wyprawa się skończyła. Co do tej ostatniej mamy mocno mieszane uczucia. Z jednej strony dzieciaki za nią przepadają i przejażdżka jedną z nich sama w sobie jest atrakcją, z drugiej, może ona dominować nad innymi dostępnymi w zoo, nawet zwierzętami. Przez to, że przewozi ona zainteresowanych od punktu do punktu,  wiele ciekawych zwierząt prawie nie jest oglądanych, bo trzeba by do nich dojść. Dodatkowo te, które mijamy migają tylko przed oczami. Nawet zdjęcia nie da się im zrobić, bo kolejka jedzie dość szybko. Jest to strata zwłaszcza, dla Igora, który kiedyś chętnie chodził po zoo robiąc coraz dłuższe trasy i oglądając właściwie wszystko, a teraz chce do kolejki. Szkoda.
Zmierzając do wyjścia nieopacznie podeszłam do Pana od quadów i zapytałam o cenę. No i okazało się, że nie ma odwołania. Nie tyle Jurek mnie namówił, co pan. Przejechaliśmy się tym pojazdem. Najpierw Jurek sam, ale okazało się, że kierowanie nie jest jeszcze jego mocną stroną, potem w dwójkę. Moja też nie jest, ale nie było źle. Jerzy dostał prawo jazdy i bardzo się cieszył. Mam nadzieję tylko, ze się nie przyzwyczai do naciągania mnie na takie rzeczy. Zwykle korzystanie z ich wychodzi drożej, niż cała wizyta w zoo (zwłaszcza z rocznym karnetem ;-)).

wtorek, 2 sierpnia 2011

Biskupin i kolejka

 Do Biskupina wybraliśmy się wybitnie rozrywkowo. Tym razem (chyba po raz pierwszy), ominęliśmy muzeum pomimo, że jest tam wystawa czasowa o Grecji, i udaliśmy się do wykopalisk (jakakolwiek próba pójścia w inną stronę spotykała się z głośnymi protestami chłopaków). Na zdjęciu widać, z jaką fascynacją patrzą na pszczoły. Oni patrzą, a ja podziwiam, że mogą patrzeć. Bieganie po chatach biskupińskich sprawia im nieodmiennie ta samą przyjemność, niezależnie, który raz tam jesteśmy. Tym razem jeszcze hitem sezonu była gaśnica. Igor ostatnio jest wyczulony na rzeczy, które nie pasują do danej epoki i wchodząc do każdej chaty powtarzał, że "gaśnica tutaj nie pasuje". Poniekąd miał rację, ale miny ludzi, którzy zwiedzali razem z nami były bezcenne.
Niesłabnącym powodzeniem cieszą się też dłubanki. Zrobiliśmy sobie w nich zdjęcia identyczne do tych sprzed 2 lat, kiedy to Jurek był w wieku Igora, a Igor w wieku Idy. Znów też koniecznym było odwiedzenie po kolei każdym z szałasów łowców reniferów, przy czym trudno było wytłumaczyć Igorowi, że teraz reniferów tu nie ma i być nie może. Inna sprawa, że za rok może już nie być gdzie wchodzić. Szałasy są w opłakanym stanie i jesienne wiatry pewnie zniszczą trzcinowe poszycie. Szkoda, bo jest o sympatyczna atrakcja, mimo, że całkowicie pozbawiona opisu.
Co gorsza podobnie niszczeją chaty ze "Starej baśni". Mało, że zawsze zamknięte na cztery spusty (a dokładniej na kłódki) to jeszcze ze strzecha w coraz gorszym stanie i rozsypującymi się ławkami. Pewnie jak na scenografię to i tak długo wytrzymało to długo, ale i tak szkoda. Inna sprawa, że te chaty trochę mieszają zwiedzającym, którym często wydaje się, że Biskupin to raczej średniowiecze, tylko chaty w dziwnych rzędach. Można am często usłyszeć, że coś w nich jest "piastowskiego". Rozumiem, że rekonstrukcja - rekonstrukcją i wszystkie informacje znaleźć można w muzeum, ale dla niektórych przydałyby się krótkie, nie wymagające dużo czytania informacje. Dałyby im pewnie więcej, niż ambitne i poniekąd ciekawe muzeum, które przejdą od niechcenia rzucając tylko okiem na eksponaty. 
Ze "Starej baśni", a dokładnie z niby-studni, do której za wszelką cenę próbował wejść udało się Jurka wyciągnąć tylko groźbą, że ucieknie pociąg. Po raz pierwszy trafiliśmy tak, że mogliśmy przejechać się Żnińską Koleją Powiatową, czyli wąskotorówką kursującą ze Żnina do Gąsawy. Chłopaki byli przeszczęśliwi, że mogą wreszcie przejechać się prawdziwym pociągiem, a i przejażdżka była dość przyjemna, choć raczej krótka (jedna stacja do Wenecji). Widoki były ciekawe, a miejscami zabawne (grządki sałaty zaraz przy przyczepach kempingowych, czy samochód zaparkowany dość ciekawie jakiś metr od jeziora - właściciel był amatorem wędkowania, ale raczej spacerów już nie).
W samej Wenecji spędziliśmy pewnie z 15 minut. Było za późno na zwiedzanie muzeum, ale przynajmniej Jurek z Igorem tradycyjnie pogłaskali zamek. Okazało się, że obok niego odbywają się jakieś festyny (kiedy i kto je organizuje nie wiadomo niestety) - stoją kramy, a także ciekawa instalacja. Znaleźć tam można klatkę hańby, pręgierz oraz... szubienicę. Klatkę musiała oczywiście zostać wypróbowana mimo tłumaczenia, że powinniśmy teraz zacząć w nią rzucać zgniła kapustą. A muzeum tortur w Zielonej Górze się bał... W drodze powrotnej kolejką Igor już zaczął opowiadać, że jak pojedziemy do Biskupina, to pojedziemy znów kolejką.

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Muzeum w remoncie

Wczoraj wybraliśmy się znów do Gniezna. Pozostał nam niedosyt po dniu poprzednim, bo zobaczyliśmy tylko wojów, a samego miasta nic. Trafiliśmy więc do Muzeum Początków Państwa Polskiego, które jest w poważnej przebudowie. Efektem tego jest dostępność tylko jednej z wystaw stałych - Wielkopolska średniowieczna oraz czasowej Świat średniowiecznej wyobraźni. Ta pierwsza to "widowisko audiowizualne" składające się z filmu oraz komentarza podświetlanych kolejno gablot. Trwa ono około pół godziny, ale by je obejrzeć wszyscy zwiedzający muszą mieć dobry humor i nastrój, co niestety w naszym przypadku nie zostało spełnione i by nie przeszkadzać innym musieliśmy ją opuścić mimo, że początek był bardzo interesujący. Nadrobimy to przy następnej wizycie, już po otwarciu reszty muzeum.
Wystawa czasowa poświęcona symbolice średniowiecznych katedr okazała się ciekawa. Skonstruowana w sposób, który lubimy - niezbyt dużo eksponatów i sporo treści. zawierała szczegółowe tłumaczenie obrazów zawartych na portalach Katedry gnieźnieńskiej oraz na samych drzwiach (mowa nie tylko o św. Wojciechu, ale także o wszystkich stworzeniach zamieszkujących okalające historie ornamenty). Fascynujące zwłaszcza dla wielbiciela średniowiecza, jednak niekoniecznie przystosowane dla kilkulatka. Igora udało się jednak zainteresować kilkoma fragmentami - podobało mu się polowanie na jelenia, czy psy i smoki na drzwiach gnieźnieńskich. Hitem jednak okazało się miejsce do wspólnego robienia zdjęć i to ono pewnie najbardziej utkwi w pamięci chłopaków.


Obejście Gniezna to obowiązkowe zdjęcie z Bolesławem i wizyta na rynku. Umieszczone półkoliście wokół rynku herby miast podobały się najbardziej, zwłaszcza, że można było po nich biegać bawiąc się w coś w rodzaju żywych pionków.
Zajrzeliśmy tez na pole na którym odbywał się festyn, ale z powodu pogody (co chwilę lało) niewiele się tam działo, do momentu, w którym wojowie nie zaczęli się znów okładać mieczami. Igora fascynowali, Jurek natomiast wolał chodzić wokoło. Udało nam się spotkać nawet nie pierwszej młodości trefnisia, który jednak nie wzbudził w chłopakach zachwytu. A jednak wydaje się, że zarówno strojem, jak i poza pasował do tego miejsca lepiej, niż większość fanów wczesnego średniowiecza. Rzucił nam się, swoją drogą, w oczy ciekawy fakt  - na takim składzie społeczeństwa, państwo daleko by nie zajechało.Spotykaliśmy wojowników, kowali, rogowników, nawet rybaka, nikt jednak nie chce być chłopem. Szybko by nasi woje osłabli i pomarli z głodu.
Niedługo po południu opuściliśmy Gniezno, które w taka pogodę niewiele więcej mogło nam zaoferować, i udaliśmy się do Biskupina.