sobota, 3 września 2011

Gołuchów, lecz tylko częściowo

W ostatni weekend wakacji postanowiliśmy zaszaleć. Z racji, że w promieniu 100 kilometrów od Poznania zwiedziliśmy już wszystko, pojechaliśmy nieco dalej. Plan był taki, że szybko zobaczymy Goluchów i pojedziemy do Kalisza. Okazało się, że bardzo się myliliśmy. Byliśmy do wyprawy fatalnie przygotowani, bo Goluchów sprawdzaliśmy tylko pod kątem filii Muzeum Narodowego, a o wiele bardziej zainteresowało nas Muzeum Leśnictwa, z którego i tak udało nam się obejrzeć tylko część.
Wyruszyliśmy zbyt późno i nim dotarliśmy na miejsce byliśmy podgotowani. Nikt nie spodziewał się aż takiego upału. Wszyscy prócz Idy byli zmęczeni, a park w Gołuchowie przytłoczył nas ogromem. Z jednej strony fenomenalne arboretum z tysiącem gatunków drzew i krzewów, z drugiej zamek, z trzeciej muzeum  obejmujące 3 odrębne budynki i żubry. Wybraliśmy "Przyrodnicze podstawy leśnictwa" i udaliśmy się w podróż.
Muzeum okazało się fenomenalne.
Wypchane zwierzęta były piękne, w naturalnych pozach i wyglądały bardzo świeżo. Wszystko, co małe, czyli porosty i owady było pod potężnymi lupami, dzięki czemu można było dokładnie obejrzeć kozioroga dębosza, czy jelonka rogacza. Niesamowicie wyglądały tez rośliny chronione wykonane z papieru. Na pierwszy rzut oka wyglądały jak prawdziwe. Sala w której wszystkie one się znajdowały była nowoczesna i atrakcyjna nawet dla małych dzieci. Ida nie mogła oderwać wzroku od zwierząt, Igor z Jurkiem oglądali grzyby, byli zafascynowani owadami i ogromnie podobał im się wilk i dzikie koty.
Następnym miejscem był korytarz znajdujący się pomiędzy dwoma dioramami. Obie są nowe i bardzo ciekawie zaaranżowane. Podobne znaleźć można co prawda w muzeum w Wielkopolskim Parku Narodowym i w Uzarzewie, ale w obu tych miejscach są nadgryzione zębem czasu i w sumie mniej ciekawe.
Dalej jest sala poświęcona parkowi w Goluchowie, tej jednak nie zdążyliśmy się przyjrzeć, bo jest ciężkostrawna dla dzieci. Zafascynowały nas za to "księgi drzewne". nie wiedzieliśmy, że coś takiego robiono.
Dużo czasu spędziliśmy na oglądaniu urządzeń do prac w lesie i rozpoznawaniu szyszek w kolumnach, co zajęło chłopaków na niezłą chwilkę. Ida miała okazję najeść się na krześle należącym niegdyś do leśniczego (bardzo miły gest ze strony Pani, która nie tylko pilnowała porządku, lecz również była skłonna odpowiadać na pytania i opowiadać o eksponatach, które nierzadko były dość egzotyczne).
W księgarence nabyliśmy kilka książek i płyt (wreszcie udało nam się kupić nagrania odgłosów ptaków i leśnych zwierząt!) i opuściliśmy muzeum. Po wyjściu okazało się, że chłopacy, a nawet Ida są tak zmęczeni, że nie nadają się nawet na spacer w celu bliższego zapoznania się z żubrami. Postanowiliśmy zatem wsadzić ich do samochodu i uśpić w drodze do Kalisza.

piątek, 26 sierpnia 2011

Zjazd Wojów Słowiańskich w Grzybowie

W ubiegłą niedzielę udało nam się trafić do Grzybowa na zjazd wojów. Przyjechaliśmy tam rano, tuż po otwarciu toteż nie wytrwaliśmy długo i walk wojów nie widzieliśmy. Niespecjalnie z resztą tego żałujemy, bo w Gnieźnie napatrzyliśmy się dość na facetów okładających się mieczami. Tym razem nie same walki były najważniejsze.
Dużo czasu spędziliśmy oglądając turniej łuczniczy. Trzeba przyznać, że niektórzy biorący w nim udział robili fenomenalne wrażenie. Zestawienie stroju z epoki z umiejętnościami sprawiło, że wyobrażenie sobie, co mogla czuć armia, do której szyje z łuku kilkuset łuczników stało się możliwe. Nic przyjemnego. Kiedy kilkunastu z nich strzelało równocześnie do trzech tarcz już wywoływało to gęsią skórkę. Wojowie mieliby raczej małe szanse na dobiegnięcie. Uwagę zwracała też średnia wieku strzelców. Mieściła się ona w granicach czterdziestki, podczas gdy woje wydają się być 15 - 20 lat młodsi.
Chłopaki nie podzielali naszej fascynacji. Woleli bawić się w archeologów wykopując skarby z sporej piaskownicy, w której zakopano prawdziwe eksponaty. Dość powiedzieć, że Jurek w pewnym momencie zaczął używać jednego ze znalezisk jako łopatki. Ostatecznie okazało się, że rzeczywiście jest to łopatka. Należała do konia, ma tysiąc lat i wyłowiono ją z dna Jeziora Lednickiego. Na Jurku informacja ta nie zrobiła specjalnego wrażenia, w przeciwieństwie do nas. Podczas, gdy chłopaki wykopywali fragmenty ceramiki, kości i ozdoby, my mieliśmy okazję dowiedzieć się czegoś od pani archeolog z Ostrowa Lednickiego. Kobieta poświęciła nam dobre pół godziny. Gdyby ktoś w taki sposób uczył mnie historii  szkole, to pewnie bardziej by mnie interesowała. Mam nadzieję, że chłopaków uda nam się nią zainteresować.
Sam obóz wyglądał podobnie do gnieźnieńskiego tyle, że na terenie grodu można było kupić tylko prawdziwe rzeczy. Wszystkie różowe, mechaty łuki znalazły się przed bramą poza obrębem grodu, za co organizatorom należy się wielki ukłon. Kupiliśmy sobie po podpłomyku i zjedliśmy kopytka (smażone we wczesnopiastowskiej frytkownicy). W sumie nie był to najlepszy z pomysłów, bo mogliśmy kupić prawdziwie wędzoną rybę, albo inne bardziej tradycyjne jadło.
Obejrzeliśmy sobie też obóz, w którym znów można było przyjrzeć się pracy rzemieślników. Tkanie krajki i wyrabianie drewnianej miski nie wydaje się szczególnie trudne. Mi niesamowicie podobały się psy - wilczarze irlandzkie z hodowli o dźwięcznej nazwie Epidemia. Chłopaki nie szaleją za psami, a już zwłaszcza większymi od nich, więc mój entuzjazm był odosobniony.
To co, z kolei, wzbudziło ich entuzjazm to możliwość zdobycia swego imienia napisanego w języku arabskim. Sympatyczny Arab napisał całą trojkę, a dodatkowo, Jurek i Igor dostali po literce do pokolorowania.  Tak się zadomowili przy jego stole, że wcale nie chcieli odejść.
Tuż przed wyjazdem (koło 15 Igor już był totalnie zmęczony) załapaliśmy się na początek koncertu. Muzyka sympatyczna, ale zrobiło się głośno i coraz więcej ludzi zaczęło się zjawiać, więc musieliśmy się ewakuować.

czwartek, 25 sierpnia 2011

Mini zoo w Mostkach

Jadąc do Łagowa zauważyliśmy obok drogi sporą reklamę Mini zoo i wracając postanowiliśmy je odwiedzić. Kiedy zjechaliśmy z drogi i znaleźliśmy się na parkingu oczom naszym ukazał się ogromny kompleks. Trafiliśmy w miejsce, gdzie zoo, wcale z resztą nie takie małe, było tylko cząstką większej całości. Na jego terenie znajdował się spory, płatny plac zabaw (dość tani - 10 zł za wstęp i dziecko może szaleć do upadłego na dmuchańcach, trampolinach i tym podobnych urządzeniach), altanka zbudowana ponad stawem, w którym pływają rybki, kaczki, a na dnie spoczywa plastikowy krokodyl. Do tego pełnowymiarowe boisko do piłki nożnej, zajazd i wszystko inne, co może się przydać kierowcy.
My obeszliśmy tylko zoo, bo dzieciaki już były ogromnie zmęczone, a chcieliśmy odwiedzić jeszcze dziadków w Zbąszyniu. Okazało się, że w tym miejscu znaleźć można zwierzęta, którymi poszczycić nie może się nawet Nowe Zoo w Poznaniu. Niewielki kangur (bądź walabia, ten zwierzak nie był niestety opisany, podobnie jak antylopy chyba szablorogie), dwa gatunki jeleni,  krowy szkockie i zebu, lamy strusie i zebry, a nawet zebroid, czyli krzyżówka zebry z koniem robią bardzo dobre wrażenie. Zwierzęta zbyt drogie, trudne w hodowli, czy zbyt duże można tu spotkać w postaci figur. podobnie z resztą, jak i dwa dinozaury.
Miejsce jest bardzo ładnie urządzone i urokliwe. Ozdobne ryby, kaczki spacerujące po mini wyspach, lilie wodne, do tego zwierzęta na wybiegach przyzwoitych rozmiarów (niektóre się rozmnożyły) i plac zabaw robią świetne wrażenie. Chłopacy się wybiegali, pooglądali stworzenia, skorzystali z małego placu zabaw (najbardziej podobała im się i tak włochata krowa), Ida odpoczęła od fotelika, najadła się ze spokojem, my też wypoczęliśmy mimo sporej liczby gości. Jeżeli będziemy się udawać tą drogą w dłuższa podróż to z pewnością znów się tam zatrzymamy.
Forsowna wyprawę skończyliśmy u dziadków... w ogródku. Okazało się, że ci ostatni wyjechali w góry, więc zrobiliśmy sobie piknik w ogródku, zjedliśmy prowiant zagryzając miejscowymi borówkami, malinami i pomidorami.


środa, 24 sierpnia 2011

Zaskakujący skansen w Jemiołowie

W Łagowie natknęliśmy się na nieduży drogowskaz informujący o obecności skansenu urządzeń rolniczych w Jemiołowie znajdującym się 3,5 kilometra dalej. Skansen bardzo nas zaskoczył. Jest on całkowicie darmowy.
Składa się z urządzeń z XIX i XX wieku - kuźni, w której wszystkiego można dotknąć,a niektóre z nich działają bez zarzutu jak szatkownica do kapusty, czy wiekowa osełka, na której i dziś bez problemu można naostrzyć nóż oraz żarna rotacyjne, którymi można pokręcić. Są tam i grabie konne i wialnia, wóz ciągnięty przez plastikowe konie, lecz największe zainteresowanie (i zdziwienie) wzbudziła w chłopakach mała koparka. Choć Igorowi podobał się też nie ąż tak stary radziecki samochód i to, że mógł pokręcić różnymi korbkami i zobaczyć, co jak działa. Nie wolno tego robić w muzeach, choć eksponaty są w podobnym stanie (inna sprawa, że drewnianym urządzeniom stanie na wolnym powietrzu szybko może zaszkodzić).
Cała ta ekspozycja rozlokowana jest wokół małego jeziorka z dwoma wysepkami dla kaczek. Nieopodal znajduje się również ciekawy i dobrze utrzymany plac zabaw. Miejsce jest ciekawe i bardzo przyjazne dzieciom.
Dodatkowym plusem są okoliczni mieszkańcy. Wszyscy wydają się pilnować skansenu. Mimo, że się nie narzucają, widać, że przechodząc, czy przejeżdżając patrzą, czy nie przyjechaliśmy czegoś niszczyć. Wydają się przy tym bardzo sympatyczni. Jurek w kilka minut bawił się w najlepsze na placu zabaw z miejscowymi, a my usłyszeliśmy dzień dobry od (na oko) gimnazjalistki słuchającej wraz z koleżanką muzyki na pomoście. Dawno nic nas tak pozytywnie nie zaskoczyło.

Przereklamowany Łagów

Z Wolsztyna pojechaliśmy do Łagowa. Z racji, że wybieraliśmy się tam od kilku lat spodziewałam się czegoś więcej. Na zdjęciach zamek wygląda okazale i jakoś nigdy do mnie nie chciało dotrzeć, że do "zwiedzenia" jest tam właściwie tylko wieża. W dodatku wejście do wieży jest po PRL-owskiej klatce schodowej (chociaż to pewnie lepiej, bo z moim lękiem wysokości i tak miałam kłopot, żeby zejść z najwyższego, oryginalnego fragmentu wieży z Idą w chuście).
Widok z wieży rzeczywiście ładny, zwłaszcza kolor jeziora zupełnie niesamowity, ale, to wszystko zupełnie niewarte jechania tylu kilometrów. To, że w turystycznej miejscowości, w której jest taki zamek nie ma nawet małego muzeum związanego z jego historią nie mogę zrozumieć. Że zamku nie można zwiedzać rozumiem, za coś trzeba żyć, ale żeby nie było zupełnie nic? Mi się nie podobało.
Chłopacy weszli na wieżę bez problemu, przy zejściu dostarczyli nam jednak sporo emocji. Igor kazał się nieść, a Jurek wykazywał się brawurą, która doprowadzała mnie do rozpaczy. Ida krzyczała, bo obudziła się na wieży, a tam jej nakarmić nie mogłam.
O wiele lepsze wrażenie zrobił na nas gród. No w każdym razie wały, które po wczesnośredniowiecznym grodzie pozostały. Znajdują się one w rezerwacie przyrody, więc spacer do nich i po nich jest bardzo przyjemny - wspięcie się na wzgórze nie jest trudne, jednak wejście do środka grodu nie jest łatwe, lub wręcz niemożliwe. Jeżeli po coś warto tam jechać, to po to, by poczuć powiew historii na wałach. Potrzeba do tego jednak bardzo dużo wyobraźni.

czwartek, 18 sierpnia 2011

Parowozownia w deszczu

 Trzynastego sierpnia, w rocznicę ślubu wybraliśmy się na wyprawę, która okazała się nadzwyczaj długa. Trochę przesadziliśmy nawet, bo dzieci były potwornie zmęczone, co dawało nam się we znaki zwłaszcza następnego dnia. Zaczęliśmy od parowozowni w Wolsztynie, gdzie złapała nas ulewa. Dodatkowo okazało się, że akurat w niedzielę sala muzealna jest nieczynna. Trochę szkoda, makieta kolejki jest świetna (widzieliśmy ją przy poprzednich odwiedzinach, raz nawet przewodnik ładną chwilę nią pojeździł). Nie wynajęliśmy też przewodnika, więc tym razem zwiedzaliśmy na własną rękę. W budynku stała lokomotywa, która w pierwszej chwili swoim sykiem i buchająca para nieźle przestraszyła Igora. Dzielnie jednak zwiedził z nami sama parowozownię i wysłuchał tego, co udało nam się zapamiętać z poprzednich wizyt. 
Naprawdę podobało mu się jednak dopiero na zewnątrz. Dźwig, pług odśnieżny, obrotnica dopiero to zaczęło go porządnie interesować. jak zaczęło padać trochę mniej, przeszliśmy się kawałek dalej, do nieczynnych już lokomotyw. Przyznać trzeba, że te, które niedawno wyremontowano prezentują się imponująco. Są śliczne i nienaturalnie czyste i, co ciekawe, do każdej z nich można wejść. Pozostaje trzymać kciuki, że kilka pozostałych też zostanie odrestaurowanych. Kwestia jest jednak taka, że gdy chciałam kupić bilet (całe 2 złote), nie miałam u kogo. K kupił wcześniej, chłopcy weszli za darmo, a gdy ja szłam kupić, jedyny obecny na terenie pan akurat poszedł zająć się lokomotywą (chyba dorzucił węgla, bo dopiero się rozsyczała) i nie wrócił do naszego odjazdu. Zdecydowanie fajniejsze jest zwiedzanie z przewodnikiem, ale jeżeli dzieci uwielbiają parowozy, to i bez niego można, zwłaszcza, że ten ostatni mówi zbyt dużo i zbyt mądrze, by dziecko młodsze, niż dziesięcioletnie się nie nudziło.

Muzeum kolei wąskotorowej w Wenecji

Po nieudanej wizycie w Silverado City postanowiliśmy nie ryzykować i udać się w miejsce, w którym byliśmy pewni, że dzieci będą się dobrze bawić. Chłopaki domagali się Biskupina, jednak dali się skusić na Wenecję i ani przez chwilę nie żałowali. W tym muzeum prawie do każdej lokomotywy można wejść, wszystkiego można dotknąć, udało nam się nawet przestawić zwrotnicę! Chyba nie ma drugiego takiego miejsca, gdzie można pobawić się w maszynistę prawdziwego parowozu. 
Inna sprawa, że zabawa taka nie zawsze musi być bezpieczna. Niestety wiele eksponatów, często unikatowych znajduje się w opłakanym stanie. Z jednej strony wyraźnie widać po nich upływ czasu i niedobór konserwacji - lokomotywy rdzewieją na potęgę, deski wagonów butwieją. Z drugiej to, że wszystkiego można dotknąć oznacza także, że wszystko można zniszczyć. Po niektórych lokomotywach widać wyraźnie, że same się nie zepsuły. Szkoda, bo do tych właśnie wejść nie można, bo drzwi są do połowy oderwane, czy w podłodze zieje spora dziura. Aż żal patrzeć.
No i jeszcze opisy. Są strasznie skromne. Można się z nich dowiedzieć tylko jaka jest marka lokomotywy, kiedy i gdzie została wyprodukowana, a przecież na pewno wiele z nich ma swoją historię. Muzeum zdecydowanie wymaga porządnego dofinansowania. Wydaje się, że coś się rusza, bo kilka eksponatów zostało odnowionych, więc może na inne też znajdą się środki, a może i tabliczki się zmienią. Oby, bo miejsce jest fascynujące dla każdego młodocianego miłośnika kolei (czyli dla prawie każdego dziecka).
Niewątpliwą zaletą tego miejsca jest plac zabaw, na którym można kontynuować zabawę w maszynistę, a przy tym także poszaleć na drabinkach. Dorośli mogą zrobić sobie przerwę w zwiedzaniu a dzieciaki mogą się wybawić w lokomotywie do której wejść można po ściance wspinaczkowej (takiej dla trzylatków). Chłopaki na samym placu zabaw spędzili z godzinę wbiegając i wybiegając z wagonów, jadąc do Warszawy, do domu oraz do Lewiatana (sklepu znajdującego się najbliżej naszego domu, gdzie wpadamy na lody).
Fajne miejsce, ciekawa wycieczka, która nawet Idzie się podobała.