W ubiegłą niedzielę wybraliśmy się do Silverado City i nie wytrzymaliśmy tam zbyt długo. Z jednej strony, ktoś bardzo się postarał. Stworzono mini miasteczko (jedną ulicę) na której umieszczono siedzibę Sherrifa (z niezrozumiałych dla mnie powodów właśnie tak pisano o szeryfie), bank oraz kilka sklepów z pamiątkami w tym jeden z niewiadomych przyczyn nazwany Doktor Queen. Co dziwne, na jednym z końców osady znalazł się saloon, na drugim fort, co oznacza, że żaden kowboj nie może z niego wyjechać w stronę zachodzącego słońca.
Mimo tego, że na pierwszy rzut oka miasteczko wydaje się być wykonane starannie, po bliższym przyjrzeniu widać, że komuś zabrakło tutaj pomysłu. Miasteczko jest chaotyczne i mimo, że zapewniono tu sporo atrakcji, wieje nudą. Istny dziki zachód przed wjazdem bandy opryszków. Tylko osiąść w bujanym fotelu na werandzie i patrzeć w dal. Po tym, jak przejedzie się na koniu, wybije monetę, postrzela na strzelnicy, zrobi zdjęcie w wiosce indiańskiej i odwiedzi farmę, na której są konie, osły, kozy, świnki wietnamskie (??) i króliki, właściwie nie ma co robić.
Główną atrakcją tego miejsca są przedstawienia i rożnego typu animacje. Będąc tam dwie godziny widzieliśmy: taniec Sreberek z Silverado (wyglądających na potwornie znudzone, podobnie jak widownia po pierwszej minucie występu), zabawę z dziećmi (były łowione na lasso) oraz pojedynek rewolwerowców.
Ten ostatni trwał z pięć minut. Był poprzedzony grą w karty (bardzo zabawnie wyglądali kowboje siedzący na typowo szkolnych krzesłach, spośród których jedno pozbawione było oparcia) i był nudny. Poza tym, niezgodny z realiami począwszy od tego, że grożono sobie bronią, skończywszy na tym, że grabarz cieszył się z tego, że będzie robił trumny (od kiedy to zajmują się tym grabarze?). Po nim ostatecznie zdecydowaliśmy się opuścić dziki zachód nie czekając na występ kaskaderów i napad na bank.
Generalnie miejsce jest kiczowate i dość prostackie. Rozumiem, że taki właśnie był dziki zachód, jednak brakowało tam zdecydowanie klimatu westernów. Czuło się tam raczej małomiasteczkową potańcówkę, niż "W samo południe". Wszystko to uzupełniała koszmarna muzyka.Słychać było zaledwie kilka nudnych, rzewnych kawałków, wśród których wyjątkiem był "Cotton Eye Joe", który leciał niezliczoną ilość razy.
Jest jeszcze jeden problem związany z tym miejscem. Dzieci nie rozumieją dzikiego zachodu. Nie czują klimatu, nie widziały westernów. Swoje złote czasy western miał czterdzieści lat temu, w naszym kraju trochę później, bo wszystko przybywało tu z opóźnieniem, potem wciąż były popularne i oglądane, jeszcze 20 lat temu dzieci oglądały "Lucky Lucka", ale dzisiejsi uczniowie podstawówek i gimnazjów właściwie nie mieli okazji zapoznać się z filmami z tamtego okresu i po prostu nie bardzo wiedzą o co chodzi.
No właśnie, jeszcze jedna rzecz. Jest to miejsce, gdzie absolutnie nie warto wybierać się z dziećmi poniżej siódmego roku życia. Młodsi nie znajdą tam nic dla siebie. Jurkowi podobał się drewniany koń, a Igorowi lina. Obaj też z wielką ochotą dłubali w spróchniałym drzewie w indiańskiej wiosce, ale chyba nie zupełnie o to chodziło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz