Nowe Zoo - nasz stały punkt wycieczek przez cały rok już od trzech lat. Tym razem na szybko z wyznaczonymi punktami obowiązkowymi. Bardziej do pracy niż dla przyjemności, lecz dzieci to oczywiście nie dotyczyło. Najpierw kolejką do motylarni. Motyle były wyjątkowo ożywione , może z powodu upału, co nie wszystkim przypadło do gustu. Trudno w to uwierzyć, ale wiele dzieci boi się motyli, zwłaszcza, gdy latają tak blisko i uparcie krążą wokół ludzi. Przy całej swej nadpobudliwości okazały się jednak wyjątkowo fotogeniczne. Niestety nie dało się zrobić zdjęcia Attacusa atlasa - największego z motyli. On tam bywa czasem (żyje tylko kilka dni) i zawsze jak trafiamy na niego to jest w czasie rozprostowywania skrzydeł i wygląda mało efektownie.
Następnym stałym punktem programu były tygrysy, które tradycyjnie, jak to latem, wylegiwały się na obrzeżach wybiegu i nie miały najmniejszej ochoty się pokazać. Jurek był okropnie rozczarowany, zwłaszcza, że wracaliśmy tam raz jeszcze i nadal żaden się nie pokazał, a on je uwielbia. Od kiedy zimą kilkukrotnie widział je wszystkie i to zupełnie z bliska - on przyklejony do szyby gdy jeden z nich tuż przy niej (pomarańczowy kombinezon chyba był dla kotka interesujący) zawsze koniecznie chce je zobaczyć. A one z reguły, jak i ostatnio, nie chcą się pokazać. Po wyjściu przynajmniej dowiedzieliśmy się, że Ida lubi być noszona na barana. Włosy okazują się być świetnymi lejcami. Chłodzenie głowy taty w upalny dzień - gratis.
Potem do słoniarni i tu bez rozczarowań. Wszystkie cztery słonie na wybiegu zewnętrznym, w tym dwa ochładzające się wodą z kałuży. Cudne widoki na te ogromne zwierzaki. Mimo, że wiemy, jak są inteligentne, to jakoś nie są one faworytami żadnego z nas. Może dla tego, że za pieniądze przeznaczone na budowę słoniarni można by poprawić byt masy innych mieszkańców zoo. A może dlatego, że są tak daleko. Jakoś nie szalejemy za słoniami.
Od słoni już mieliśmy tylko spacer do kolejki. Czepiaki czarnorękie były jakieś nieswoje - nieruchliwe siedziały na swoich linach, ostronosy rude zamiast na drzewach chroniły się w ich cieniu, mrówkojady schowane, a tapiry polegujące przy ogrodzeniu. Po wejściu do kolejki wyprawa się skończyła. Co do tej ostatniej mamy mocno mieszane uczucia. Z jednej strony dzieciaki za nią przepadają i przejażdżka jedną z nich sama w sobie jest atrakcją, z drugiej, może ona dominować nad innymi dostępnymi w zoo, nawet zwierzętami. Przez to, że przewozi ona zainteresowanych od punktu do punktu, wiele ciekawych zwierząt prawie nie jest oglądanych, bo trzeba by do nich dojść. Dodatkowo te, które mijamy migają tylko przed oczami. Nawet zdjęcia nie da się im zrobić, bo kolejka jedzie dość szybko. Jest to strata zwłaszcza, dla Igora, który kiedyś chętnie chodził po zoo robiąc coraz dłuższe trasy i oglądając właściwie wszystko, a teraz chce do kolejki. Szkoda.
Zmierzając do wyjścia nieopacznie podeszłam do Pana od quadów i zapytałam o cenę. No i okazało się, że nie ma odwołania. Nie tyle Jurek mnie namówił, co pan. Przejechaliśmy się tym pojazdem. Najpierw Jurek sam, ale okazało się, że kierowanie nie jest jeszcze jego mocną stroną, potem w dwójkę. Moja też nie jest, ale nie było źle. Jerzy dostał prawo jazdy i bardzo się cieszył. Mam nadzieję tylko, ze się nie przyzwyczai do naciągania mnie na takie rzeczy. Zwykle korzystanie z ich wychodzi drożej, niż cała wizyta w zoo (zwłaszcza z rocznym karnetem ;-)).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz