Do Biskupina wybraliśmy się wybitnie rozrywkowo. Tym razem (chyba po raz pierwszy), ominęliśmy muzeum pomimo, że jest tam wystawa czasowa o Grecji, i udaliśmy się do wykopalisk (jakakolwiek próba pójścia w inną stronę spotykała się z głośnymi protestami chłopaków). Na zdjęciu widać, z jaką fascynacją patrzą na pszczoły. Oni patrzą, a ja podziwiam, że mogą patrzeć. Bieganie po chatach biskupińskich sprawia im nieodmiennie ta samą przyjemność, niezależnie, który raz tam jesteśmy. Tym razem jeszcze hitem sezonu była gaśnica. Igor ostatnio jest wyczulony na rzeczy, które nie pasują do danej epoki i wchodząc do każdej chaty powtarzał, że "gaśnica tutaj nie pasuje". Poniekąd miał rację, ale miny ludzi, którzy zwiedzali razem z nami były bezcenne.
Niesłabnącym powodzeniem cieszą się też dłubanki. Zrobiliśmy sobie w nich zdjęcia identyczne do tych sprzed 2 lat, kiedy to Jurek był w wieku Igora, a Igor w wieku Idy. Znów też koniecznym było odwiedzenie po kolei każdym z szałasów łowców reniferów, przy czym trudno było wytłumaczyć Igorowi, że teraz reniferów tu nie ma i być nie może. Inna sprawa, że za rok może już nie być gdzie wchodzić. Szałasy są w opłakanym stanie i jesienne wiatry pewnie zniszczą trzcinowe poszycie. Szkoda, bo jest o sympatyczna atrakcja, mimo, że całkowicie pozbawiona opisu.
Co gorsza podobnie niszczeją chaty ze "Starej baśni". Mało, że zawsze zamknięte na cztery spusty (a dokładniej na kłódki) to jeszcze ze strzecha w coraz gorszym stanie i rozsypującymi się ławkami. Pewnie jak na scenografię to i tak długo wytrzymało to długo, ale i tak szkoda. Inna sprawa, że te chaty trochę mieszają zwiedzającym, którym często wydaje się, że Biskupin to raczej średniowiecze, tylko chaty w dziwnych rzędach. Można am często usłyszeć, że coś w nich jest "piastowskiego". Rozumiem, że rekonstrukcja - rekonstrukcją i wszystkie informacje znaleźć można w muzeum, ale dla niektórych przydałyby się krótkie, nie wymagające dużo czytania informacje. Dałyby im pewnie więcej, niż ambitne i poniekąd ciekawe muzeum, które przejdą od niechcenia rzucając tylko okiem na eksponaty.
Ze "Starej baśni", a dokładnie z niby-studni, do której za wszelką cenę próbował wejść udało się Jurka wyciągnąć tylko groźbą, że ucieknie pociąg. Po raz pierwszy trafiliśmy tak, że mogliśmy przejechać się Żnińską Koleją Powiatową, czyli wąskotorówką kursującą ze Żnina do Gąsawy. Chłopaki byli przeszczęśliwi, że mogą wreszcie przejechać się prawdziwym pociągiem, a i przejażdżka była dość przyjemna, choć raczej krótka (jedna stacja do Wenecji). Widoki były ciekawe, a miejscami zabawne (grządki sałaty zaraz przy przyczepach kempingowych, czy samochód zaparkowany dość ciekawie jakiś metr od jeziora - właściciel był amatorem wędkowania, ale raczej spacerów już nie).
W samej Wenecji spędziliśmy pewnie z 15 minut. Było za późno na zwiedzanie muzeum, ale przynajmniej Jurek z Igorem tradycyjnie pogłaskali zamek. Okazało się, że obok niego odbywają się jakieś festyny (kiedy i kto je organizuje nie wiadomo niestety) - stoją kramy, a także ciekawa instalacja. Znaleźć tam można klatkę hańby, pręgierz oraz... szubienicę. Klatkę musiała oczywiście zostać wypróbowana mimo tłumaczenia, że powinniśmy teraz zacząć w nią rzucać zgniła kapustą. A muzeum tortur w Zielonej Górze się bał... W drodze powrotnej kolejką Igor już zaczął opowiadać, że jak pojedziemy do Biskupina, to pojedziemy znów kolejką.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz